Nie lubię listopada. Nie tylko dlatego, że aura zimna, szara i depresyjna. Większość złych zdarzeń w moim życiu miało swój początek w listopadzie.
Tamten listopad zeszłego roku zapoczątkował pasmo nieszczęść, które rozwlekło się na kolejne miesiące. To był niesamowicie trudny dla mnie czas. Nie zdążyłam poskładać w całość samej siebie, a tu znów szpitale, badania, lekarstwa... Diagnoza!
Szukanie punktu, o który można zahaczyć nadzieję. Potem uczucie bezsilności, które zwala z nóg.
Trudno jest być z tym, co jest. Działasz jak robot. Codziennie ten sam schemat dnia. Ciśnienie, śniadanie, zastrzyki, leki, zmiana plastra przeciwbólowego. Wszystko rozplanowane, rozpisane do wieczora. Bo tak trzeba, bo wtedy masz złudne uczucie panowania nad tym wszystkim, choć z tyłu głowy myśl, której nie chcesz dopuścić do głosu, że to początek końca. Widmo przerażającej nieuchronności.
Potem już tylko bycie blisko, jak tylko potrafi się najlepiej.
Zaniosę strach do serca. Spotkam się z bólem i strachem otwarcie, obejmę je, nie będę się ich bała, wpuszczę je do środka, jest, co jest. (...)
Ken Wilber - Śmiertelni nieśmiertelni
Nie sypiam dobrze od dawna. Spotykam się z tym, co się stało. Nie walczę ze wspomnieniami, które przychodzą nie pytane o zgodę. Nie odganiam dręczących obrazów szpitalnych korytarzy i szpitalnego łóżka, tak znajomego, że mapę jego zarysowań mogłabym jeszcze dziś odtworzyć. Po prostu przyglądam się wszystkiemu, co jest teraz we mnie.
Ostatnie gesty, ostatnie słowa... Tak wszystko strasznie ostatnie.
Iskra
Pada na ziemię
Ciemnieje
I już
Alan Pizzarelli